[vc_row][vc_column width=”1/3″][vc_column_text]
Agnieszka Narewska w rozmowie o tym, jak się nie poddać
[/vc_column_text][vc_column_text][/vc_column_text][vc_row_inner][vc_column_inner width=”1/2″][thb_image full_width=”true” alignment=”center” img_link=”url:http%3A%2F%2Fdalia.pl|||” img_size=”300×300″ image=”2955″][thb_image full_width=”true” alignment=”center” img_link=”url:http%3A%2F%2Fdalia.pl|||” img_size=”300×300″ image=”2968″][/vc_column_inner][vc_column_inner width=”1/2″][thb_image full_width=”true” alignment=”center” img_link=”url:http%3A%2F%2Fdalia.pl|||” img_size=”300×300″ image=”2960″][thb_image full_width=”true” alignment=”center” img_link=”url:http%3A%2F%2Fdalia.pl|||” img_size=”300×300″ image=”2953″][/vc_column_inner][/vc_row_inner][/vc_column][vc_column width=”2/3″][vc_column_text]W naszym cyklu #RealWomen rozmawiamy z różnymi kobietami, których historie dodają siły i motywują do zmian na lepsze. Bohaterką tego wywiadu jest Agnieszka Narewska, która opowiedziała nam o sile, jaką daje jej pomaganie. Na co dzień pochłania ją marketing, ale po godzinach zamienia się w dobrego Anioła niosącego radość dzieciakom, których światem jest hospicjum. To niełatwa rozmowa o tym, co najważniejsze, o miłości, bólu i… szczęściu.
Agnieszka Narewska, fot.: prywatne archiwum
Skąd wzięła się u Ciebie decyzja o rozpoczęciu pracy w hospicjum?
Cała ta historia z moim pomaganiem innym rozpoczęła się z chwilą, kiedy zmarł mój tata. Zaraz po tym zmarł dziadek, 10 dni później babcia. Na koniec chłopak, z którym się wówczas spotykałam. Byłam młodą, szaloną dziewczyną, której wydawało się, że życie to sielanka, a wszystko, co dzieje się złego mnie nie dotyczy. Wtedy przekonałam się, że życie jest kruche, że tak naprawdę warto żyć z tą świadomością zagrożeń, chorób, śmierci… Nauczyć się żyć z faktem, że takie rzeczy się dzieją. Te cztery wydarzenia sprawiły, że zaczęłam dostrzegać dużo więcej cierpienia, myśleć, ile jest osób takich jak ja, ilu matkom umierają dzieci… Cała moja transformacja skupiła się wokół współczucia. Zaczęłam szukać pomysłu, jak i komu mogłabym pomagać.
Od samego początku tej transformacji pomagałaś dzieciom?
Nie, początkowo byli to ludzie bezdomni. To było najprostsze do zrobienia. Zaczęłam po prostu wozić im posiłki na dworzec centralny. Potem skupiłam się na Domu Małego Dziecka. W międzyczasie był epizod w Monarze dla Marka Kotańskiego, gdzie pracowałam z narkomanami, a potem już dojrzałam do decyzji, że chcę pomagać chorym dzieciom i ich rodzicom. Bałam się tej decyzji ponieważ sama miałam chyba stany hipochondrii. Bałam się chorób, bałam się nawet patrzeć na nowotwory. Postanowiłam zmierzyć się z tym lękiem – z jednej strony sama dla siebie, z drugiej dla dzieci. Wiedziałam, że są tak bezbronne, niewinne i nie potrafią zrozumieć, dlaczego chorują. Tak trafiłam do Instytutu Matki i Dziecka, potem do warszawskiego hospicjum i dalej do hospicjum Gajusz.
Agnieszka Narewska podczas akcji świątecznej w hospicjum dziecięcym
Jak dokładnie wygląda Twoja pomoc?
Głównie chodzi mi o to, aby robić coś innego niż wszystkie fundacje, których dziś jest tak dużo. Obserwowałam kiedyś reakcje rodziców i dzieci. Miałam wrażenie, że dzieciaki mają poczucie, że ci ludzie przychodzą im współczuć. Dać balonika, maskotkę i koniecznie naklejkę fundacji, a na koniec wspólne zdjęcie na www. Wiedziałam, że nie tędy droga. Ja chciałam chodzić do dzieciaków z taką energią, żeby zapomniały o tym, że są chore!
Dlatego organizujesz przeróżne akcje – opowiedz nam o nich.
Dwie akcje odbywają się z okazji Świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Mnóstwo dzieci zostaje wtedy w szpitalu. Wyobrażam sobie, jakie to musi być ciężkie dla dziecka i jego rodziców, stąd wybór tych dwóch okazji. Samo ich przygotowanie trwa dwa miesiące. Mam już wydarzenia na Facebooku i ludzi, którzy regularnie ze mną współpracują. Wszystko zaczyna się od zbierania prezentów. Robię to tyle lat, że panie z oddziałów już mnie znają i czasami nawet w drzwiach mówią „Ohoooo! Będzie się dziś działo!”. 🙂 Przede wszystkim ja zapominam o tym, że dzieci są chore. Robimy wszystko to, czego im brakuje – w Lany Poniedziałek naprawdę nie oszczędzamy wody, jeździmy na deskorolce, choć część dzieciaków jest po amputacjach. Śmiejemy się, śpiewamy kolędy i, co najważniejsze, zawsze mamy setki prezentów! Myk polega na tym, że dzieci wybierają je sobie same. Podchodzą do wózka i biorą tyle, ile chcą – nie ma ograniczeń, bo moi darczyńcy są naprawdę hojni. Chciałabym podziękować im oraz wszystkim osobom, które angażują się w pomoc – za ich wierność od wielu lat, za ich wsparcie. Mam naprawdę stałe grono. Te dwie akcje mają dwojaki wymiar. Z jednej strony to prezent i uśmiechy moich darczyńców oraz osób, które mi pomagają, z drugiej to uśmiechy dzieci i ich rodzin.
Agnieszka Narewska podczas akcji świątecznej w hospicjum dziecięcym
Czy oprócz tych akcji bywasz w hospicjum w ciągu roku?
Jasne! Przez resztę roku, kiedy tylko mam czas, jeżdżę do dzieci, czytam książki, czasami wpadam z prezentami.
Jak ta praca wpłynęła na Twoje życie?
Po pierwsze i najważniejsze mam poczucie, że dzięki temu jestem szczęśliwa. Gdybym mogła opisać stan euforii, jaką dają mi te spotkania, to pewnie byłby to moment, kiedy maratończyk wbiega jako pierwszy na metę. Właśnie takie emocje czuję, gdy wychodzę od dzieci.
Z drugiej strony czuję wielką radość i dumę ze wszystkich, którzy pomagają mi w zbieraniu prezentów, transporcie i tym, że są tam ze mną. Końcowy sukces to zawsze nagroda dla wszystkich. Laury zbiera każdy, kto wziął udział w akcji. Po drugie dzięki tym spotkaniom nauczyłam się, że nasze problemy, z którymi czasami się borykamy, nie są problemami. Pieniądze, super praca, duży dom z ogrodem przestają być ważne, kiedy przychodzi choroba. Wtedy najważniejsze jest po prostu życie. Warto pamiętać o tym za każdym razem, kiedy narzekamy, że czegoś nie mamy.
Pracując z podopiecznymi hospicjum, zapewne spotkałaś się z wieloma poruszającymi historiami. Czy mogłabyś się podzielić z nami którąś z nich?
Po szkoleniu, które kiedyś przeszłam, stając się wolontariuszem, dowiedziałam się o zasadzie, aby nie zaprzyjaźnić się z dziećmi, bo czasami taka przyjaźń może zaboleć po ich utracie. To było chyba 6 lat temu na akcji z okazji Bożego Narodzenia. Byłam na oddziale podczas warsztatów dla dzieci. Z jednego pokoju stale dochodził jakiś śmiech. Kiedy dotarłam do tej sali, okazało się, że chłopiec to mały wulkan energii! Sposób jego zachowania sprawiał, że widziałam w nim siebie. Ciągle śmiał się i żartował, był pełen pozytywnych emocji – cudowne dziecko. Wtedy Miłoszek był przed diagnozą nowotworu. Pamiętam, że siedziałam u niego dłużej, niż u innych dzieci, rozmawiałam z jego mamą – panią Basią. Następnego dnia wróciłam i dałam mu kolejne prezenty. Miłosz poprosił mnie, abym wpadła do niego kiedyś z pizzą – zwykłą Margaritą z sosem pomidorowym. Nie czekałam długo – tydzień później przyjechałam z pizzą dla całego oddziału i pamiętam, jak Miłosz zadał mi jedno pytanie: „Czy Ty przypadkiem nie jesteś urodzona w grudniu?”. Powiedziałam: „Tak, a czy Ty przypadkiem też?” 🙂
I okazało się, że oboje jesteście z grudnia?
I to z tego samego dnia – 17 grudnia! Tak się zaczęła nasza przyjaźń. Miłosz i jego rodzina stali się dla mnie bardzo bliscy. Odwiedzałam go zawsze, kiedy przyjeżdżał do Warszawy, trzymałam za rękę, kiedy był rehabilitowany, wspólnie znosiliśmy ból i cierpienie. Kiedyś w Lany Poniedziałek, po operacji jego kości udowej, przywiozłam mu deskorolkę, o której marzył. Nie mogliśmy się powstrzymać i jeździliśmy po korytarzu, oczywiście pomimo sprzeciwu lekarzy. Miłosz był szalonym dzieckiem, bardzo mądrym i wrażliwym. Podobnie jak ja, patrzył cały czas na drugiego człowieka, dzielił się wszystkim ze wszystkimi. Kochałam go, jak swojego brata.
Co było dalej?
Był moment, kiedy choroba minęła. Miłosz wrócił do domu i zaczynał odżywać. Po prawie roku nowotwór wrócił, pojawiły się przerzuty. Pamiętam, jak Pani Basia zadzwoniła do mnie, mówiąc, że dostali już wypis z Warszawy z informacją, że wyczerpały się już wszelkie metody leczenia i pozostaje tylko hospicjum.
Jak go wtedy wspierałaś?
Zanim padła ta okropna diagnoza, obiecałam Miłoszowi, że kiedy wyzdrowieje, kupię mu labradora. Wierzyłam, że pies przywróci mu radość, doda energii. Kupiłam psa. Jechałam do Miłoszka z tym małym szczeniakiem, ale nie wiedziałam, czy mam wierzyć w to, że jeszcze coś mu pomoże. Oszukałam go, mówiąc, że daję mu pieska, ponieważ jest zdrowy. Szczeniak dostał imię Ważniak. Spał z Miłoszem cały czas. Kilka razy jeszcze udało mi się ich odwiedzić. Niestety z Miłoszem było coraz gorzej…
W jaki sposób dowiedziałaś się o jego odejściu?
Jest jakaś dziwna siła, magia, która informuje nas o „czymś”. Miłosz śnił mi się w nocy z 14 na 15 sierpnia. Rano otrzymałam telefon od jego mamy z informacją, że Miłoszek zmarł. Pierwszy raz w życiu czułam się z tym jakby oswojona. Wiedziałam, że cierpiał. Nigdy się z tym nie pogodziłam… Co jakiś czas wspominam nasze fajne chwile, jego uśmiech. W każdym miejscu pracy jest ze mną jego zdjęcie, które pięknie dla mnie opisał. 🙂
Z jego mamą mam kontakt do dziś, czasami odwiedzam jego grób, ale nie jest to dla mnie dobre. To boli. Wolę pamiętać Miłoszka uśmiechniętego i pełnego życia. Poza nim jest mnóstwo dzieci, które zapamiętuję, jednak On był dla mnie wyjątkowy.
Agnieszka Narewska, fot.: prywatne archiwum
Jak Agnieszka Narewska radzi sobie z emocjami w takich momentach?
Na początku mojej pracy w hospicjum przeszłam szkolenie. Kiedyś miałam też ciekawe spotkanie w Warszawskim Hospicjum Domowym z wolontariuszami, którzy stracili swoje dzieci przez chorobę. Był tam Mirek, który opowiedział mi całą historię swojego zmarłego na nowotwór synka. Pamiętam jego słowa: „Agnieszko, podejmując się tej pracy, będziesz uczestniczyła w procesie śmierci. I to jest dobra praca”. Poza tym dużo rzeczy robię intuicyjnie. Po prostu czuję, jak powinnam rozmawiać. Czasami rodzice sami zaczynają mówić – wtedy słucham i wspieram. Staram się nie myśleć o tym, że dzieci, które widuję, umrą, jednak zawsze pamiętam, że biorę udział w procesie, który nie wiadomo jak się skończy.
Ale chyba nie radzisz sobie z tym wszystkim sama…?
Oczywiście! Dla mnie największym wsparciem są bliscy. Mam wspaniałego mężczyznę u swego boku, Macieja, który mnie wspiera. Nie dość, że jeździ ze mną do dzieciaków, to po powrocie daje mi się wypłakać. Myślę, że z moją wrażliwością to bardzo ważne, aby był ktoś, kto z jednej strony zostawi mnie na chwilę samą, a potem wróci, przytuli i powie: „jesteś wspaniała, zrobiłaś coś pięknego”.
Co słyszysz od rodzin dzieci, które odwiedzasz?
Ich słowa również dają mi ogromną siłę. Warszawskie Hospicjum Domowe opiekuje się dziećmi nieuleczalnie chorymi, które są w domach. To różne przypadki – czasami choroba genetyczna, innym razem nowotwór. Kiedy pierwszy raz pojechałam w Polskę nie myślałam, że jeszcze wrócę w te same miejsca. Po pierwszym wyjeździe dostałam informację od hospicjum, że rodziny są zachwycone i bardzo dziękują – że jestem naprawdę Aniołem. To daje naprawdę wiele energii! Chciałabym, aby ludzie wierzyli, że naprawdę mam tu jakąś „anielską misję”. Poza tym każde dziecko, które na akcji dotyka moich skrzydełek wie, że wyzdrowieje! 🙂
Agnieszka Narewska podczas akcji świątecznej w hospicjum dziecięcym
Mówiłaś, że spotkania z dziećmi wprawiają Cię w euforię…
Bywają spotkania, po których jestem pozbawiona siły, a dobra energia na chwilę ucieka. Wtedy potrzebuję zaszyć się w domu, pomyśleć o dzieciakach, ich rodzinach, a potem wstaję i już myślę, co robić dalej.
Oprócz pracy i i działalności w hospicjum intensywnie trenujesz. Czym jest dla Ciebie sport?
To całe moje życie. Sport wyciągnął mnie z depresji po śmierci taty. Nie ćwiczę po to, aby dobrze wyglądać – ćwiczę, bo czuję, że mój organizm wypełniają endorfiny.
Czasami żałuję, że nie wzięłam się na poważnie za bieganie, albo inną dyscyplinę, bo przy moim samozaparciu wiem, że mogłabym sporo osiągnąć. Poza tym kocham góry. To też sport, ale bardziej „czasospowalniacz”. Oddycham tam pełną piersią, wyłączam telefon i cieszę się tym, że idę pod górę. Celem nie jest szczyt, ale wysiłek, który w to wkładam. Kiedyś wydawało mi się, że zdobywanie szczytów mnie kręci. Z biegiem czasu zrozumiałam, że góry to medytacja, czasami walka z tym, że trzeba zawrócić. Tak, to bardzo trudne powiedzieć sobie: „zawracam, to nie ten dzień”.
Agnieszka Narewska, fot.: prywatne archiwum
Od początku roku wspieramy kobiety w dążeniu do celów, które sobie wyznaczyły – tych mniejszych i większych. Czy uważasz, że takie wsparcie z zewnątrz rzeczywiście pomaga?
Jasne! Sama założyłam grupę na Facebooku „Zabiegane”. Postanowiłam, że muszę motywować inne koleżanki do aktywności. Wszystkie dziś jesteśmy zabiegane i często nie mamy siły. Grupa się rozwija, zasada jest prosta: uważam, że kilometr przebiegnięty w 6 minut jest tak samo długi, jak ten przebiegnięty w 12. Chwalimy się małymi sukcesami, doceniamy to, że niektóre dziewczyny mają sport w postaci wnoszenia dziecka na 5 piętro. Chodzi w tym o to, aby się ruszać, a ja, jako prowadząca tę grupę, doceniam i chwalę na forum każdą z nas! Wierzę, że docenianie ludzi za drobiazgi i w biznesie, i w życiu prywatnym, jest bardzo ważne. Nie sztuką jest mówić pracownikowi: „przyniosłeś 1 mln do firmy” – sztuką jest wspierać i doceniać go za drobiazgi, które doprowadziły do efektu końcowego. Mamy w grupie prawdziwe fighterki – dziewczyny, które naprawdę zmieniły styl życia i są teraz inspiracją dla innych.
Jak Agnieszka Narewska godzi pracę zawodową, pomoc w hospicjum i jeszcze treningi? Jest jakiś klucz dobrej organizacji?
Ja jestem najbardziej niezorganizowaną osobą na świecie! (śmiech) Żyję w jakimś dziwnym przekonaniu, że zawsze na wszystko starczy mi czasu, że na wszystkie spotkania zdążę. Dla mnie to proste: praca jest pracą i mam się wyrabiać z robotą do 17. Potem to czas dla mnie i dla bliskich. Sport jest mantrą codzienną. Staram się też znajdować czas na czytanie – w pracy, podczas posiłku, czasami czekając na trening.
Jak znajdujesz na to wszystko czas?
Wydaje mi się, że trzeba sobie postawić przecinek po pracy. Nauczyć się żyć nie tylko dla pracy, ale też dla tego co czeka nas po niej. Ja sobie taką granicę postawiłam i dobrze mi z tym. Nie oznacza to oczywiście, że jestem złym pracownikiem. Wręcz przeciwnie. Mój pracodawca może cieszyć się faktem, że przychodzę do pracy uśmiechnięta i zadowolona. Jestem pewna, że człowiek, który realizuje się jako rodzic, przyjaciel czy po prostu robi coś dla siebie, jest dużo bardziej wydajny.
Poświęcajmy się pracy, ale nie zawsze i nie za wszelką cenę. Dbajmy o siebie, relacje z rodziną, przyjaciółmi. Fajna jest zasada „godzina sukcesu”. Poświęcaj 20 min dziennie na medytacje, 20 min na sport i 20 min na czytanie. To raptem godzina! 😉
Agnieszka Narewska, fot.: prywatne archiwum
W swojej pracy zawodowej spotykasz wielu ludzi. Jak wspominasz pracę z Aleksandrem Dobą? (przyp.red.: Jako pierwszy człowiek w historii samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki, Morze Bałtyckie i Bajkał. Dzięki internetowemu głosowaniu na stronie „National Geographic”, zdobył tytuł „Podróżnika Roku 2015”.)
Historia z Olkiem to jedna z piękniejszych przygód w moim życiu. Kiedyś zadzwonił do mnie mój znajomy wydawca i powiedział: „Agnieszka, jest taki człowiek, który chce kajakiem przepłynąć ocean. Czy możesz pomóc mu w promocji?”. Nie zastanawiałam się czy mi się uda, tylko zadzwoniłam do Olka i powiedziałam, że chętnie mu pomogę. Konkurował wtedy z Martyną Wojciechowską i wygrał w konkursie Złote Stopy! 🙂
Później odbyła się jego pierwsza wyprawa. Pomagałam w organizacji jego konferencji, nakręcałam media, aby interesowały się Olkiem. Mieszkałam wtedy w Azji. Jego powrót z wyprawy to była wielka feta na lotnisku w Warszawie. Pamiętam, że całą dobę dzwoniłam do Polski, robiąc szum medialny. Równolegle działałam mocno na Facebooku, który faktycznie zdziałał cuda.
Pamiętasz Wasze pierwsze spotkanie?
Tak i nigdy nie zapomnę, bo z Olkiem zobaczyliśmy się dopiero po 3 latach znajomości! Kontaktowaliśmy się tylko przez maila, Facebooka lub telefon. Dopiero za którymś razem Olek, prowadząc wykład, wspomniał, że w promocji pomaga mu Agnieszka Narewska. Zapytał wtedy, czy może jestem obecna. Wstałam i nagle setki oczu skierowały się w moją stronę. To było piękne, bo wtedy faktycznie pierwszy raz mieliśmy okazję spotkać się osobiście i uściskać. 🙂
Prowadzisz aktywny tryb życia – na co zwracasz szczególną uwagę, wybierając bieliznę? Czy Twoim zdaniem bielizna może wpływać na samopoczucie, dodać pewności siebie?
Oczywiście. Dla mnie bielizna to taka baza do dobrego samopoczucia. Lubię czuć się komfortowo, bo gdy wychodzę rano, do domu wracam zazwyczaj późno. Wybierając bieliznę, zwracam uwagę na fason – kocham czerń i koronki. Uwielbiam nosić rzeczy dobrej jakości. Wolę mieć mniej, ale inwestować w jakość. Szalenie cenię sobie bieliznę sportową, która dla mnie jest kluczowa przy uprawianiu sportu.
Jakie wyzwania stawiasz przed sobą w najbliższym czasie?
To dla mnie dobry moment do zmian. Właśnie zostałam zwolniona z pracy. Dwóch panów postanowiło podciąć mi skrzydła i po trzech miesiącach odważyli się użyć słów: „Twoja praca nie przynosi spektakularnych efektów”. Mocno wzięłam to do siebie, dlatego moim pierwszym wyzwaniem jest eliminacja „toksyn” z życia. To nie tylko jedzenie, ale też ludzie, którzy nie wnoszą nic poza złą energią. Myślę, że w życiu każdego przychodzi czas, kiedy trzeba zrobić takie porządki.
Ogromnym wyzwaniem będzie również wejście na Mnicha. Agnieszka Narewska szykuje się do tej góry już 3 lata! (śmiech)
Wyprawa w góry, fot.: prywatne archiwum Agnieszki
Czy słowa przełożonych skutecznie podcięły Ci skrzydła?
Wręcz przeciwnie! Zmotywowały mnie do rozwijania swoich kompetencji. Wiem, że jestem dobra w tym, co robię (marketing), ale podoba mi się kierunek rozwoju CSR i employeer brandingu. Jestem osobą, która zawsze stawia na ludzi. Nie ma dla mnie znaczenia, czy ktoś sprząta, układa książki, czy jest dyrektorem. Wyznaję zasadę, że z każdego pracownika można wydobyć to, co najlepsze, trzeba tylko umiejętnie przeprowadzić go przez proces rozwoju.
Poza tym mam wiele marzeń związanych z podróżami, zajęciami jogi i własną agroturystyką, ale niech to zostanie na razie we mnie, a za rok sprawdzimy czy coś się udało. 🙂
Dziękujemy za rozmowę i życzymy samych sukcesów!
[/vc_column_text][/vc_column][/vc_row]